Paweł Jasionowski (Masters): “Nie wszystko jest na sprzedaż”!

Mimo młodego wieku odniósł już wiele sukcesów na scenie muzyki disco polo i dance. Sławę przyniósł mu cover piosenki „Żono moja”. Nam opowiedział, o czym piszą do niego fanki, o nowym członku zespołu, męskiej przyjaźni, pasjach oraz o tym, dlaczego chroni swoją prywatność.

Masters jest w tym momencie jednym z najpopularniejszych zespołów na rynku disco polo i dance. Ostatnio grałeś na dwóch największych imprezach muzycznych transmitowanych przez telewizję Polsat, a także otrzymałeś nagrodę od serwisu Muzodajnia za to, że jednym z najchętniej ściąganych przez internautów utworów jest „Mazureczka”. Czy te sukcesy Cię cieszą?

Bardzo nam miło, że ludzie doceniają naszą twórczość. Tak, jak każdy artysta cieszę się, że moje utwory sprawiają innym dużo radości. Oczywiście nagrody też są ważne i wszystkie stawiam na honorowym miejscu w swoim domu, ale gdybym tworzył muzykę tylko i wyłącznie dla nich samych, to chyba nie byłby dobry znak. Zespół Masters jest przede wszystkim dla ludzi, dlatego cieszy mnie każdy kolejny fan i mam nadzieje, że z każdym dniem naszych słuchaczy będzie przybywać. Obiecuję ich nie zawieść.

Pamiętasz, kiedy zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?

Tak. Było to dość wcześnie. Miałem pięć, albo sześć lat, kiedy poszedłem do szkoły muzycznej.

Przyznaj się, że mama Ci kazała.

Nie, sam chciałem. Przez pierwsze sześć lat uczyłem się gry na fortepianie, a kolejne sześć na saksofonie. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Muzyka zawsze sprawiała mi wiele radości, więc sam z siebie chciałem rozwijać się w tym kierunku. Brałem udział w różnych projektach. Koncertowałem, m.in. z kwartetem saksofonowym, big bandem, grałem muzykę klasyczną i jazzowo – rozrywkową, aż w końcu pojawiły się propozycje grania na weselach i wtedy zaczęła się moja przygoda z muzyką disco.

Twoja kariera nabrała tempa po sukcesie utworu „Żono moja”. Jak to się stało, że piosenka, którą śpiewa niemal każdy zespół weselny przyniosła popularność akurat Tobie?

Może dlatego, że moja wersja wyróżniała się spośród wszystkich innych. Ze względu na liczne wówczas występy na weselach odświeżyłem i na nowo zaaranżowałem znany wszystkim utwór, nadałem mu nowoczesne brzmienie. Ktoś przypadkowo wrzucił moją wersję piosenki „Żono moja” do sieci. Tam znalazł ją wydawca i zaproponował nagranie utworu na składankę. Zgodziłem się, choć jeszcze wtedy nie wiedziałem, że swoją przyszłość zwiążę z branżą disco polo.

Przyznaj się, że po cichu liczyłeś na sukces.

Ale nie aż taki (śmiech). Piosenka „Żono moja” tak się ludziom spodobała, że zaproponowano nam nagranie kolejnych utworów i w rezultacie pierwszej płyty. Potem były teledyski i coraz więcej koncertów. Na szczęście ta dobra passa trwa do dziś.

Teledysk do piosenki „Żono moja” do dzisiaj osiągnął ponad 32 miliony odsłon w serwisie YouTube. Pamiętasz jak powstawał?

Oczywiście. Był pomysłem naszego ówczesnego wydawcy. Dziś z perspektywy czasu, wszystko zrobiłbym inaczej, ale wtedy niewiele miałem w tej kwestii do powiedzenia. Dostałem wytyczne, co do stroju i musiałem się zjawić w studiu, w którym znajdowało się zielone tło, a resztę mieli zrobić fachowcy (śmiech). Teraz się uśmiechamy, ale jak na tamte czasy wyszło całkiem dobrze.

Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak dziś wyglądałaby Twoja kariera, gdyby nie utwór o żonie, której ku radości wielu fanek nadal nie masz?

To prawda, nie mam żony, ale gdyby nie następstwa popularności tej piosenki, to może dziś już bym ją miał, może byłbym szczęśliwszy, a może sfrustrowany jakąś nieciekawą pracą. A tak robię to, co kocham i mam tyle pomysłów na życie, że nawet nie mam czasu rozejrzeć się za ewentualną żoną.

Czy z nazwą Twojego zespołu wiąże się jakaś szczególna historia?

Wielkiej ideologii bym się tu nie doszukiwał. Trzeba było coś na szybko wymyśleć. Nazwa wzięła się więc od angielskiego słowa master, co oznacza mistrz, a Masters to mistrzowie, i ciągle dążymy do tego, żeby być mistrzami, przynajmniej w swoim gatunku muzycznym. Bardzo liczymy na to, że z pomocą naszych fanów zdobędziemy wszystkie góry (uśmiech).

Skoro jesteśmy przy górach, to wiem, że na kolejny singiel szykujecie piosenkę, pt. „Góraleczka”. Wcześniej była „Mazureczka”. Czy w następnej kolejności doczekamy się, np. „Kujawianki”?

„Kujawianki” na razie nie planujemy, no chyba, że jakaś nas zainspiruje do twórczości. Natomiast z pewnością w nowych utworach nie zabraknie motywów ludowych.

Wnikliwie przejrzałam facebookowy fanpage zespołu Masters i muszę przyznać, że masz chłopie powodzenie u dziewczyn. W komentarzach aż roi się od pochwał i wyznań. Jak się z tym czujesz?

Nie da się ukryć, że wśród fanów mojego zespołu dominują kobiety. To zresztą bardzo miłe. Nie będę kłamał, że mi się to nie podoba. Chyba każdy lubi być doceniany. Poza tym pozytywne komentarze świadczą o tym, że muzyka, którą tworzę trafia do wielu osób. Cieszę się, że moja praca ma sens.

Dużo dostajesz e-maili i prywatnych wiadomości od fanek?

Przychodzi po kilka dziennie.

I co im odpisujesz, jeśli w ogóle odpisujesz?

Zawsze odpisuję na wiadomości. Zwyczajnie odpowiadam na ich pytania, jeśli oczywiście nie przekraczają granic dobrego smaku.

O co fanki pytają najczęściej?

Kiedy będę grał koncert w ich miejscowości, gdzie wybieram się na wakacje, interesują je premiery kolejnych teledysków… Czasem zdarzają się też pytania lub wiadomości bardziej osobiste.

Jakiej treści?

Nie powiem (uśmiech).

Ale jesteś tajemniczy. Nie ma się czego wstydzić, na facebooku dziewczyny jawnie piszą, że Cię kochają! Zauważyłam też, że nie reagujesz na te wyznania.

Bo nie mogę jednym odpisać, a innym nie. Poza tym ja także mam swoich idoli, którym na fanpage’ach również nie szczędzę miłych słów. Dla mnie to nic dziwnego, czy nadzwyczajnego.

Od pewnego czasu na scenie towarzyszy Ci akordeonista Paweł Janas. Jak doszło do waszej współpracy?

Poznałem Pawła podczas jednego z koncertów. Grałem koncert w jego rodzinnej miejscowości na Podkarpaciu. Wymieniliśmy się numerami telefonu. Przez rok zapomniałem, że mam jego wizytówkę. Później przypadkowo skontaktowaliśmy się przez facebooka. Wtedy Paweł mieszkał już w Warszawie i umówiliśmy się na piwo. Potrzebowałem, żeby ktoś nagrał partie akordeonowe do piosenki „Mazureczka”. Janas się zgodził i od tego numeru zaczęła się nasza dłuższa współpraca.

Mam wrażenie, że Twoja muzyka zmieniła się trochę przez ten akordeon.

Zmieniło się trochę brzmienie, może trochę styl, ale cały czas jesteśmy prawdziwi, muzyka płynie z głębi naszych serc i ciągle jesteśmy sobą. Nie staramy się nikogo naśladować. Oczywiście obserwujemy rynek i staramy się włączać do naszego repertuaru nowe brzmienia, które są teraz modne, ale jeśli chodzi o kompozycje i struktury utworów, myślę, że są u mnie niezmienne od kilku lat.

Razem z nowym muzykiem masz też konkurencję. Dotąd wszystkie wielbicielki Mastersa fascynowały się tylko Tobą, a teraz dziewczyny dzielą swoją uwagę na was dwóch.

No cóż, muszę się z tym pogodzić (śmiech). Czasem mam wrażenie, że fanki wolą jego niż mnie. Bywa, że po koncertach do niego jest dłuższa kolejka po autografy niż do mnie (uśmiech).

Jesteś zazdrosny?

Nie. Ja też nie narzekam na brak zainteresowania. Cieszę się, że kolega i przede wszystkim świetny muzyk został zaakceptowany przez moich dotychczasowych odbiorców.

Świetnie współgracie na scenie. Czy prywatnie również się przyjaźnicie?

Tak, bardzo się polubiliśmy i zaprzyjaźniliśmy na gruncie prywatnym. Paweł Janas jest dla mnie jak drugi brat. Mamy wiele wspólnych zainteresowań, m.in. sport, głównie piłka nożna, której jesteśmy wielkimi fanami. Często chodzimy razem na mecze, albo – to nie żart na karaoke. To ważne, żeby ludzie z jednego zespołu darzyli się sympatią i mieli wspólne tematy do rozmów i do żartów, bo poczucia humoru w naszym zespole na pewno nie brakuje.

Czy według Ciebie istnieje prawdziwa męska przyjaźń?

Tak. Myślę, że za przykład mogę podać moją znajomość z Pawłem Janasem. Poza sceną jesteśmy bardzo dobrymi kumplami.

Powiedziałeś, że chodzicie z Janasem na karaoke. Czy śpiewasz tam swoje piosenki?

Nie, nie chodzę do klubów karaoke po to, by się popisywać, albo żeby wygrać konkurs, ale po to, żeby fajnie spędzić wieczór ze znajomymi. Lubię też te emocje, kiedy mam okazję występować pośród kilkudziesięciu amatorów i nie koniecznie inni wiedzą, że jestem zawodowcem. To są inne przeżycia niż, kiedy wychodzę na scenę, żeby zaśpiewać na koncercie.

Jesteś liderem jednego z najpopularniejszych zespołów z branży disco polo. Jak radzisz sobie z popularnością? Czy możesz spokojnie przejść ulicą?

Zdarza się, że ludzie rozpoznają mnie na ulicy, ale na szczęście moja popularność nie jest na tyle dokuczliwa, żebym musiał narzekać. Mogę spokojnie zrobić zakupy, czy wyjść na piwo z kolegami. Warszawa, gdzie mieszkam na co dzień jest dużym miastem, a poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy lubią taki rodzaj muzyki, jaki wykonuję.

Mam wrażenie, że bardzo chronisz swoją prywatność. Masz coś do ukrycia?

Jak każdy (śmiech). A tak poważnie, to uważam, że nie wszystko jest na sprzedaż. Nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli o mnie zbyt wiele. Chyba też nie jestem zbytnio interesujący dla mediów, bo nie palę, mało piję, nie jestem bohaterem skandali.

Masz młodszego brata. Czy też jest muzykiem?

To prawda. Mam brata, ale Emil nie zajmuje się muzyką, choć całkiem nieźle śpiewa. Nigdy nie myślał o tym, żeby robić karierę w tej samej branży, co ja. Zajmuje się bardziej przyziemnymi rzeczami.

Macie jakieś wspólne zainteresowania?

Oglądamy razem mecze. To jedna z naszych ulubionych rozrywek i form spędzania wolnego czasu.

Czy gdyby Ci zaproponowano udział w „Tańcu z gwiazdami”, zgodziłbyś się wystąpić?

Chyba nie. Nie umiem tańczyć.

Ale tam byś się nauczył.

Nie mam takiej potrzeby. Tańczę po swojemu. To mi wystarczy. Jak kiedyś zmienię zdanie, to zapiszę się na indywidualne lekcje do jakiejś szkoły.

Wiem już, że Twoją największą pasją jest muzyka. A czym się jeszcze interesujesz?

Uwielbiam podróże. Dzięki swojej cudownej pracy miałem przyjemność zwiedzić wiele ciekawych miejsc i poznać ciekawych ludzi w kraju i na świecie. Graliśmy w Kanadzie, USA, Niemczech, Austrii, ostatnio mieliśmy koncerty w Szwajcarii, a już niebawem wybieramy się na Ukrainę. Niedawno wpadliśmy na pomysł, żeby nagrywać relacje z naszych podróży. Na naszym koncie na YouTube będą pojawiać się filmiki z cyklu „Mastersowy obiektyw”. Chcemy pokazać trochę zakulisowych przygód zespołu Masters z tegorocznej trasy koncertowej. Za każdym razem zdarzają się niesamowite sytuacje, uznaliśmy, że warto je rejestrować, by udostępnić naszym licznym fanom.

Podobno podróżujesz nie tylko zawodowo?

Tak, zdarza mi się spontanicznie wsiąść w samolot i zrobić sobie kilka dni urlopu. Ostatnio tuż przed sezonem koncertowym wybrałem się do Hiszpanii.

Jest jakieś konkretne miejsce na ziemi, które chciałbyś jeszcze zobaczyć?

Chciałbym odwiedzić Brazylię i Australię.

Podobno wszystkie weekendy masz obłożone koncertami. Czy to znaczy, że dla Ciebie weekend to środek tygodnia?

Można tak powiedzieć. Czasem mi szkoda jak znajomi zapraszają mnie na imprezy, a nie wszyscy wiedzą, że w soboty i niedziele mamy najwięcej koncertów, więc niemożliwe, żebym bawił się w tym samym czasie co większość ludzi. Towarzyskie wypady staram się za to nadrobić w środku tygodnia (śmiech).

Myślałeś kiedyś o tym, żeby mieć tzw. normalną pracę „od do”?

To by była ciekawa opcja, bo przynajmniej wiedziałbym jak sobie zaplanować dzień i że weekend zaczyna się w piątek po południu, a kończy w niedzielę wieczorem, ale z drugiej strony nie wiem, czy bym się w czymś takim odnalazł.

Czym się zajmujesz w czasie, kiedy nie masz występów?

Odsypiam koncerty, komponuję, aranżuję, spotykam się ze znajomymi, spaceruję po Warszawie, biegam, chodzę na siłownię.

Od jak dawna dbasz o swoją kondycję i co Cię skłoniło, żeby zawitać na siłownię?

Od kilku miesięcy ćwiczę dwa lub trzy razy w tygodniu. Kupiłem sobie karnet do jednego z fitness klubów, bo ruch w życiu każdego człowieka jest ważny. Robię to dla zdrowia i dla samego siebie, ale też chcę być w dobrej kondycji na scenie. Dużo czasu spędzam w studiu i w samochodzie, więc uznałem, że trzeba czymś przełamać ten niezdrowy tryb życia. Zdarza się zatem, że dzień zaczynam od treningu, a potem z nową energią wchodzę do studia i mogę zajmować się tym, co kocham najbardziej, czyli muzyką.

Studiowałeś kulturoznawstwo, ale po licencjacie na studia magisterskie już nie poszedłeś. Dlaczego?

Na studia zawsze można wrócić. Tytuł magistra nie jest mi na chwilę obecną potrzebny do szczęścia. Teraz jestem pochłonięty muzyką i to jest dla mnie największy priorytet. Mam głowę pełną pomysłów, które mogę śmiało realizować, dzięki temu, że nie blokuje mnie już szkoła. Kiedy studiowałem miałem wrażenie, że coś tracę, bo więcej czasu, zamiast spędzać w studiu nagrań, to siedziałem na uczelni, co nie było dla mnie komfortowe.

Jak wspominasz czas studiów?

Całkiem dobrze. Prowadziłem bardzo fajne życie studenckie. Naprawdę nie różniło się niczym od życia innych studentów.

Dlaczego wybrałeś akurat kulturoznawstwo?

Bo to dziedzina bardzo zbliżona do muzyki.

Jaki zawód mógłbyś wykonywać po swoich studiach?

Mógłbym zostać bibliotekarzem, albo Ministrem Kultury, jednak do tego daleka droga.

Mówi się, że szkoła muzyczna zabiera dzieciństwo i kilka innych etapów życia. Czy masz poczucie, że straciłeś coś przez naukę gry na instrumentach i kilkugodzinne ćwiczenia?

To był mój świadomy wybór. Nie odnoszę wrażenia, żebym coś musiał poświęcić dla muzyki. Sam chciałem grać na fortepianie i na saksofonie. Dzięki temu, że kiedyś znalazłem w sobie taką mobilizację, dziś mogę spokojnie żyć dzięki swojej pasji, nikt mi niczego nie narzuca i pracuję, kiedy chcę i nic nie muszę.

Nie było Ci szkoda, że koledzy kopią piłkę, a Ty siedzisz przy pianinie?

Nie. Muzyka od najmłodszych lat była we mnie tak bardzo zakorzeniona, że nie ciągnęło mnie do innych rzeczy. Już wtedy wiedziałem, że piłkarzem nie zostanę, więc wolałem skupiać się na czymś, co sprawia mi radość. Dziś, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że było warto.

A teraz ile godzin dziennie poświęcasz na doskonalenie swojej gry na instrumentach? Podobno nawet najbardziej wykształceni muzycy grają codziennie, żeby nie wyjść z wprawy.

Muszę się przyznać, że odkąd postawiłem na komponowanie, tworzenie aranży i pracę w studio, mój ukochany saksofon poszedł w odstawkę, ale zamierzam do niego wrócić. Na co dzień pracuję na instrumentach klawiszowych.

W jakiej innej niż muzyka dziedzinie życia mógłbyś się odnaleźć?

Mógłbym być podróżnikiem.

Nawiązując do Twojej najnowszej piosenki, zapytam, czy wierzysz w miłość?

Gdybym nie wierzył, to nie śpiewałbym o miłości. Nie tylko utwór „Wierzę w miłość” jest o tym pięknym uczuciu.

Ale o swoich miłościach nigdy nie mówisz w wywiadach.

O jednej zawsze mówię – to jest muzyka. A te inne chyba lepiej przeżywać niż o nich opowiadać. Cieszę się, że moja muzyka, żeby docierała do ludzi, nie musi się podpierać żadnymi love story i sprzedawaniem prywatności.

Niemal w każdym z wywiadów, dziennikarze pytają Cię, czy już znalazłeś dziewczynę, której zaśpiewasz „Żono moja”. Nie denerwują Cię te pytania?

Już się do nich przyzwyczaiłem. Każdy może zapytać, o co chce, a ja nie muszę odpowiedzieć, zawsze mogę skłamać lub powiedzieć, że poproszę inny zestaw pytań. Wyznaczyłem sobie kiedyś granice prywatności, których staram się nie przekraczać i póki co udaje mi się tego konsekwentnie trzymać.

Często odwiedzasz rodziców w Zambrowie, skąd pochodzisz?

Tak, gdyż tak się składa, że moja rodzinna miejscowość usytuowana jest na trasie, którą często pokonujemy jeżdżąc na koncerty. Zdarza się, że wpadamy do mojego domu z całym zespołem.

W jakim życiowym momencie widzisz siebie, np. za dziesięć lat?

Trudno mi powiedzieć, bo nigdy niczego nie planuję. Żyję chwilą i nie zastanawiam się nad tym, co mi jutro los przyniesie. Jedyne, czego jestem pewien, to fakt, że w tym życiu na pewno będzie obecna muzyka.

A kobieta?

Nie wykluczam. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy w przyszłości. Chciałbym jeszcze trochę nacieszyć się życiem bez zobowiązań. Może kiedyś zmienią mi się priorytety.

Czujesz się gwiazdorem?

Czasem przewija się przez moją głowę taka myśl, szczególnie, kiedy po koncertach rozdaję autografy, ale kiedy pomyślę sobie, jaką popularność i jakie przeboje mieli Beatlesi, zaraz schodzę na ziemię.

Nie odbiło Ci nigdy?

Na szczęście nie. Mam bardzo mądrych rodziców, którzy, kiedy widzieli, że coś w moim życiu mogłoby zacząć zmierzać w złym kierunku, zawsze potrafili ustawić mnie do pionu.

Przypominasz sobie jakieś inne niż tradycyjne miejsca, w których graliście koncerty?

Tak, graliśmy w więzieniach oraz domach pomocy społecznej, czy na piknikach integracyjnych.

Tworzysz muzykę według własnego gustu, czy komponując zastanawiasz się, jak trafić w gust masowej publiczności?

Staram się tworzyć to, co akurat gra w mojej duszy, ale nie ukrywam, że liczę się z opinią publiczną. Muzyka zespołu Masters ciągle się zmienia. Nieustannie szukam nowych rozwiązań, eksperymentuję, wdrażam nowe brzmienia. Cieszę się, że nadal to się ludziom podoba oraz, że fani dojrzewają razem z nami. Mam nadzieję, że kiedyś nasi fani będą przyprowadzać na koncerty swoje dzieci.

Rozmawiała Martyna Rokita dla tygodnika „Życie na Gorąco” (rok 2015)

 fot. materiały promocyjne